Zadzwoń do nas aby dowiedzieć się więcej: +48 12 633 04 60

Andamany – kraina spacerujących muszelek i latających ryb.

24.05.2024
Andamany – kraina spacerujących muszelek i latających ryb.

Wyruszamy promem na małą wyspę Neil, oddaloną o półtorej godziny rejsu od Port Blair, stolicy archipelagu. Prom kursuje na tę wyspę dwa razy w tygodniu. Hindusi mieszkają na wszystkich wysepkach Andamanów. Wyparli oni Jarawów, Onge, Andamańczyków i Szompenów. To polityka Indii spowodowała, że plemiona te wycofały się w niedostępne rejony wysp, a niektóre zintegrowały się z hinduską społecznością. Obecnie mają one zaledwie kilkuset członków albo nawet, tak jak w przypadku Andamańczyków – jedynie kilkudziesięciu. Liczba rdzennych mieszkańców Nikobarów nie maleje, ponieważ zasymilowali się oni z hinduską społecznością. Natomiast plemiona zamieszkujące North Sentinel Island całkowicie oparły się kontaktom z obcymi. Wciąż bronią swej małej wyspy, wypuszczając grad strzał z łuków. W 2006 r. dotarli tam łodzią hinduscy rybacy, chcieli się na chwilę zatrzymać i naprawić łódź. Spotkał ich taki sam los, jak wcześniejszych śmiałków. Zostali zabici, a ich ciała spalono i zagrzebano płytko w piasku. Podróż promem jest sielska, nad powierzchnię wody wzbijają się latające ryby, gdzieniegdzie widać też delfiny. Prom kołysze się mocno na falach, a hinduscy podróżni przyglądają się nam z wielką uwagą do czasu, aż muszą wystawić głowy za burtę…Wreszcie ląd. Oficer policji spisuje numer i okres pobytu wypisane na pozwoleniu na pobyt, które otrzymaliśmy na lotnisku w Port Blair, a dookoła kłębią się właściciele hotelików. Popychają się i kłócą, każdy z nich próbuje jako pierwszy wręczyć nam swoją wizytówkę i namówić do obejrzenia miejsca wypoczynku. Kuszą darmowym transportem (na motocyklu), a nawet obiecują zawiezienie z powrotem, jeśli miejsce nam się nie spodoba. Zabierają nam plecaki i bez naszej zgody ładują na motocykl. Jedziemy i już po kilku minutach wysiadamy w pięknym otoczeniu. Rząd chatek z bambusa i kilka solidniejszych, murowanych domków, a dookoła piękny ogród z mnóstwem tropikalnych kwiatów, palmy kokosowe, las deszczowy i widok na zupełnie pustą plażę. Właściciel błagalnym głosem prosi o wybranie sobie domku. Obniża też znacznie cenę. Za równowartość czterech i pół dolara za noc dostajemy domek z werandą, moskitierą i łazienką! To jasne, że tu zostajemy!

Medytacja w morzu

Na wyspie Neil istna sielanka: las tropikalny krzyczący ostrym głosem kolorowych papug, pod stopami spacerujące muszelki - kraby pustelniki, które chronią się w muszlach należących dawniej do małży, a pod wodą rafy koralowe. Przemierzyliśmy naszą wyspę wzdłuż i wszerz, przedzieraliśmy się rowerami przez gęste zarośla namorzynów, spenetrowaliśmy puste jaskinie, nasłuchiwaliśmy tajemniczych odgłosów tropikalnej puszczy, wracając po zapadnięciu zmroku. Jedynymi towarzyszami naszych wypraw byli Lisek, Stary Wyga i Krówka. Tak nazwaliśmy trzy psy, które zamieszkały na werandzie domku w dniu naszego przybycia i nie odstępowały nas na krok, broniły przed atakami innych bezpańskich psów i dostarczały wiele radości. Na wyspie byliśmy jedynymi obcokrajowcami. O ile nie liczyć Japonki, której głowę wystającą z morza mogliśmy obserwować codziennie po południu w porze odpływu. Medytowała tak przez kilka godzin każdego dnia.

Śmiercionośne kokosy

To był błąd. Nie trzeba było wyjeżdżać. Od momentu opuszczenia wyspy Neil wszystko się zmieniło. Na gorsze. Jesteśmy na wyspie Havelock. Wszystko tu kosztuje drożej i jest więcej turystów (są nawet Polacy, ale nie chcą z nami rozmawiać). W naszym bambusowym domku aż roi się od karaluchów. To nie wszystko. Pierwszego dnia jedziemy motorem na najsłynniejszą plażę na wyspie (wypożyczyliśmy motor, chociaż nie mieliśmy ze sobą prawa jazdy, za co zapłaciliśmy mandat, ale i tak pozwolono nam jechać dalej). To plaża numer 7 (na Andamanach plaż się nie nazywa, tylko numeruje). Zajęła ona pierwsze miejsce w rankingu najpiękniejszych plaż w Azji, ogłoszonym przez jedno z angielskich czasopism. Rzeczywiście jest piękna, ale nie sposób popływać tu w oceanie. Do brzegu pędzą kilkumetrowe fale. Ich szum zagłusza dźwięki tropikalnego lasu. To właśnie tam obsiadły nas tysiącami muszki piaskowe; już następnego dnia nasze ciała były pokryte bardzo swędzącą wysypką, a wskutek niekontrolowanego drapania się zrobiły nam się rany. Dość osobliwie rozplanowano usytuowanie bambusowych chatek na terenie naszego „ośrodka”. Obok ławeczek lub też pod prysznicami, pod gołym niebem, rosły palmy kokosowe. Codziennie o różnych porach dnia i nocy rozlegał się donośny odgłos uderzenia dojrzałego owocu kokosa o ziemię. Pewnego dnia owoc omal nie zabił pewnego Włocha, który beztrosko czytał książkę w cieniu palmy. Od tej pory myjąc się nieustannie obserwowałam kokosy na drzewie znajdującym się bezpośrednio nad prysznicem. Na szczęście Havelock to również udane wyprawy na rafy koralowe.

Tsunami i krokodyle

Do miejscowości Wandur docieramy rozklekotanym autobusem z Port Blair i dopiero dzięki tej podróży widzimy, jakie szkody wyrządziło tu tsunami, które przetoczyło się przez wyspy w 2004 r. Palmy kokosowe są pozbawione liści, po przejściu fali sterczą tylko smutne kikuty drzew, niektóre domy nadal tkwią w wodzie, bo ich mieszkańcy nie żyją – po prostu nie zdążyli uciec. Na pustych plażach wyrwane z korzeniami palmy zagradzają drogę rozbijającym się o brzeg falom. A ludzie napotkani w tej okolicy wciąż wspominają tamte mrożące krew w żyłach chwile, kiedy prawie każdy z nich kogoś stracił. Przyjechaliśmy do Wanduru, aby popłynąć statkiem na wyspę Jolly Buoy i zobaczyć kawałek zajmującego ponad 280 km2 podwodnego Morskiego Parku Narodowego Mahatma Gandhi. Jechali z nami sami Hindusi. Z niemowlakami, kamerami wideo i wałówką. Wysiedliśmy na maleńkiej wysepce, na której brzegu straszyła tablica z napisem: „Be aware of crocodiles”. Nie jestem pewna, czy jest to prawdziwe ostrzeżenie, czy też pełni ono rolę turystycznego wabika. Ochoczo zakładamy maski i płetwy i zanurzamy się w podwodnej koralowej krainie. Jesteśmy tu jedynymi ludźmi, którzy umieją pływać. Hindusi też zakładają maski i płetwy oraz… wielkie pomarańczowe koła ratunkowe. Są holowani i asekurowani przez ratowników. Z daleka przypominają rozbitków rozpaczliwie walczących o utrzymanie się na powierzchni wody.

Słona woda

Zostajemy na noc w wiosce. Mając czas, wychodzimy jeszcze tego samego dnia na popołudniowy spacer i po chwili spotykamy całą grupę ucieszonych naszym widokiem ludzi. – Prędzej, wsiadajcie, macie jedyną okazję popłynąć za grosze na ciekawą wysepkę – pogania nas właściciel łodzi. Czeka w niej już zniecierpliwiona wielodzietna rodzina hinduska (rodzice i ich dziesięcioro synów i córek). Aby wycieczka stała się opłacalna, brakuje tylko dwóch osób. Co za szczęście, że los zesłał nas! Ponaglani, wsiadamy i płyniemy chyboczącą się, kiepską łódeczką w zapadającą noc. Do dziś nie bardzo wiem, co nas opętało i dlaczego daliśmy się na to namówić. Cała wyprawa wygląda na szaloną. Morze jest wzburzone, w oddali zaczyna się błyskać. Wreszcie, po ponadgodzinnej walce z falami, mokrzy od rozbryzgujących się fal, docieramy na wysepkę wyglądającą jak każda inna. Popłynęliśmy tam tylko po to, żeby za chwilę wrócić, bo już zmierzchało. Starszy mężczyzna będący głową rodziny kreśli dumnie na piasku imiona swych synów. Nie zna angielskiego. Jego żona i dzieci po raz pierwszy w życiu widzą ocean, kilkakrotnie piją wodę morską, za każdym razem dziwiąc się, że jest taka słona. Dowiadujemy się, że to ich pierwsza podróż w życiu; w nagrodę za dobrą pracę mężczyzna dostał od przedsiębiorstwa, gdzie jest zatrudniony, bilety na samolot na Andamany. I tak zapamiętam te wyspy. Wszędobylskie hinduskie rodziny i wspaniałe tropikalne lasy deszczowe, bambusowe chatki i skrzeczące papugi. Może to nie jest jeszcze raj, ale na pewno dobre miejsce do życia.

 

 

Źródło: archiwum "Globtrotter"

Tekst: Justyna Rybak

 

Zaciekawiła Cię ta historia? Sprawdź nasze wyjazdy

NEPAL BHUTAN ANDAMANY z wypoczynkiem 17 DNI