Thimpu
Droga spod bramy wiedzie w głąb Bhutanu, wspinając się wyciętymi w górskich zboczach serpentynami coraz wyżej, aż do pułapu chmur, często przesłaniających zarówno drogę, jak i zawrotne przepaście rozpościerające się tuż za krawędzią wąskiego szlaku. Prowadzi on do serca najbardziej tajemniczego państwa na świecie, które jeszcze czterdzieści lat temu było dla globtroterów bardziej niedostępne niż Antarktyda. Przez jego mieszkańców Bhutan jest nazywany Druk Jul – Kraj Smoka. I choć to smok niewielki pod względem obszaru, to jednak duchem musi być ogromny, skoro nigdy w swych dziejach nie uległ kolonizacyjnej nawale. Wciśnięty pomiędzy dwie potęgi – Indie i Chiny, uchował się jak zapomniana wyspa, by przez stulecia dobrowolnej izolacji strzec własnej kultury i religii przed zewnętrznym światem, widząc w nim tylko zagrożenie. W Bhutanie nic nie zmieniało się przez lata. Postęp, techniczne nowinki czy idee skutecznie odbijały się od jego bram. Przez całe wieki ten mały kraj był niezwykłym skansenem, omijanym przez czas i cudzoziemców. Pierwsi zagraniczni goście dotarli tu dopiero w latach siedemdziesiątych XX stulecia, zaproszeni na koronację króla Jigme Wangchucka, który postanowił zmierzyć się z napierającą nowoczesnością. Jednak nie otworzono od razu na całą szerokość wrót kraju, zamkniętego dotąd na cztery spusty. Modernizacja? Tylko, jeśli nie naruszy zdrowego ducha narodu. Postanowiono dozować tę podejrzaną nowoczesność jak kroplówkę i uważnie obserwować efekty. I tak pozostało do dziś. Smok wcale nie poddał się globalizacyjnej gorączce, stojąc w dziwnie stabilnym rozkroku między średniowieczem a XXI wiekiem. Dzisiejsza stolica, Thimpu, to jednak już miasto całą swą smoczą gębą. Powstały tu kilkupiętrowe domy wybudowane wzdłuż ulic, którymi jeżdżą samochody różnych marek. A pierwszy samochód pojawił się w Bhutanie trzydzieści lat temu! Wcześniej niż wybudowano pierwszą asfaltową drogę.
Spacerując pod wieczór stołecznymi uliczkami, mijałem kolorowe sklepiki i kawiarenki internetowe, aż w końcu, gdy usłyszałem dobiegającą z oddali współczesną muzykę, trafiłem na dyskotekę. W środku wystrój godny miasta stołecznego: szkło i chrom. Przy barku młodzież popijająca piwo, na parkiecie tańczące dziewczęta. Zasiadając na barowym stołku, zacząłem obserwować ładną dziewczynę pląsającą pośrodku parkietu w rytm najnowszych światowych przebojów – zgrabna sylwetka, opięte dżinsy, zawieszony na łańcuszku telefon komórkowy. A przecież jej dziadek mógł być legalnym niewolnikiem (niewolnictwo zniesiono w Bhutanie w 1956 r.), jej ojciec pewnie nie wierzył własnym oczom, spoglądając na elektryczną żarówkę, i pukał z niedowierzaniem w obudowę radia, słysząc wewnątrz niego głosy (pierwsze radioodbiorniki pojawiły się w 1980 r.). Być może ze zdziwieniem obracał w palcach metalowy krążek, którym miał teraz płacić w sklepie zamiast korcami żyta (walutę wprowadzono w latach osiemdziesiątych XX wieku). Jeszcze dwadzieścia lat temu nie było w tym kraju państwowej poczty, publicznych szkół i dróg. Telewizja zaczęła nadawać programy w 1995 r., a pierwszy uniwersytet otwarto w 2003 r. A dzisiaj dziewczyna pląsa sobie w dyskotece, spoglądając co chwilę, czy aby nie dotarł do niej nowy esemes. No, ale to stolica. Większość bhutańskich wiosek jest położonych o trzy dni podróży piechotą od najbliższej utwardzonej drogi.
Warto wybrać się wcześnie rano na niewielki stadion narodowy w Thimpu. Choć przeznaczony na oficjalne imprezy sportowo-polityczne, częściej służy jako teren amatorskich popisów bhutańskich łuczników. Zbierają się w tym miejscu wczesnym świtem, aby zaprezentować swoje umiejętności strzeleckie a przy okazji wymienić doświadczenia i pochwalić się nowym sprzętem. I to nie byle jakim! Łucznictwo to narodowy sport, a zarazem prawdziwa pasja Bhutańczyków. W innych krajach można zaimponować nowym samochodem, motocyklem czy telefonem komórkowym. Ale w Bhutanie serca niewieście zdobywa się celnym okiem i nowoczesnym łukiem. Popisy strzeleckie odbywają się po kolei, bez pośpiechu, aby był czas na skomentowanie umiejętności poszczególnych łuczników. Nikt nie notuje wyników, bo to nie zawody, lecz towarzyskie spotkanie. Tradycją jest, że miejscowi „twardziele” obserwują popisy strzeleckie nie z boku, ale stojąc zaraz przy tarczy, do której celuje oddalony o kilkadziesiąt metrów łucznik.
I ja stanąłem w pierwszej linii widzów, obserwując z przyjemnością trajektorie strzał śmigających tuż obok mnie. Jedna za drugą wszystkie niezmiennie wbijały się wokół ciemnego punktu w samym środku tarczy. Wszystkie – ale do czasu. Nie znam języka bhutańskiego, jednak gdy ciszę, pełną napiętego jak cięciwa łuku oczekiwania na kolejny strzał, przerwał krótki okrzyk dżi dżo, natychmiast domyśliłem się, że znaczy to ratuj się, kto może, co też skwapliwie uczyniłem. Tym razem strzała zboczyła nieco i, zupełnie lekceważąc tarczę, zmierzała w stronę publiczności. Po chwili zamieszania wszyscy wrócili spokojnie na swoje miejsca. Jak mi wyjaśnił jeden z obecnych, w Bhutanie nie ma łuczników strzelających niecelnie, tylko czasem zawieje wiatr – oddech smoka.
Punakha Dzong
Chociaż Bhutan leży u stóp Himalajów, to jednak nie można dojrzeć ich wyniosłych wierzchołków. Kraj jest pokryty obłymi zalesionymi pagórami, porozdzielanymi dolinami rzecznymi. To w nich wzniesiono dzongi – ufortyfikowane klasztory, odgrywające jeszcze do niedawna rolę zarówno religijną, jak i administracyjną. System sprawowania władzy był ściśle powiązany z religią. Dzongi pełniły funkcję regionalnych stolic, a stolicą całego państwa był największy z nich – Punakha Dzong. Bajkowa architektura – zupełnie bez odpowiednika w europejskiej estetyce.
Wewnątrz budowla jest zespołem dziedzińców otoczonych piętrowymi pawilonami, służącymi jako szkoły i sypialnie. Prawdziwą ozdobą są potężne wieże będące siedzibą wyższych urzędów. Białe u dołu ściany docierają po paru metrach do otworów okiennych, przepięknie zdobionych mistrzowską snycerką. Im wyżej, tym więcej zdobień i kolorów, aż po okap dachu, będący już feerią barw i fantazyjnych motywów. W niewielkiej izbie klasztornej odbywała się lekcja. Nauczyciel – może dziesięcioletni chłopczyk w pomarańczowym stroju mnicha, kijkiem w ręku wskazywał na wypisane na tablicy słowa, głośno wykrzykując ich znaczenie. Niewiele młodsza od swego nauczyciela dziatwa z zapałem powtarzała za nim słowa, bardziej chyba troszcząc się o natężenie głosu niż o sens. W przeciwieństwie do tradycji europejskiej monastycyzm w buddyzmie nie musi być dożywotni – wielu chłopców, nierzadko jeszcze w wieku dziecięcym, wstępuje do klasztoru tylko na pewien czas. Można, a nawet wypada zostać mnichem przynajmniej raz w życiu, choćby na parę miesięcy, aby rozwinąć swoją duchowość. Zupełnie rozczulił mnie widok pięcioletniego mniszka, który siedząc na krześle, nie dostawał jeszcze stopami do ziemi, ale z zapałem rozwijał swoją duchowość, wymachując nogami w rytm skandowanej lekcji.
Buddyzm przeniknął wszystkie aspekty życia w Bhutanie. Ta łagodna religia jest uśmiechnięta jak oblicze Dalajlamy. W każdym domu znajduje się jedno pomieszczenie przeznaczone do codziennych modłów, z ołtarzem zajmującym całą ścianę, przypominające wnętrze małej świątyni. A na wzgórzach otaczających uprawne pola powszechny jest widok modlitewnych flag: całe szeregi wysokich bambusowych masztów z powiewającymi białymi wstęgami delikatnych bawełnianych muślinów, z wypisanymi na nich modlitwami. Trzepocząc na wietrze, strzępią się, a wraz z oderwanymi nitkami materiału ulatuje w przestrzeń modlitwa, błogosławiąc zielone wzgórza Bhutanu i jego mieszkańców.
Nawet wiatr modli się w Kraju Smoka! Woda również. Na obszarze buddyzmu tybetańskiego powszechne są modlitewne młynki – rodzaj cylindrów różnej wielkości, z wypisanymi na nich modlitwami. Jeśli zakręci się ręką taki cylinder, to pełen jego obrót wokół osi jest równoważny odmówieniu jednej modlitwy. W Bhutanie ujrzałem ciekawą tego odmianę – młyny modlitewne poruszane wodą! Ustawione z biegiem strumienia, były zaopatrzone w turbinki napędzające spory bęben modlitewny. Pacierze kręciły się całodobowo i bezwysiłkowo! Takie regionalne hightech. Gdy zapytałem mego bhutańskiego przyjaciela, czy nie lepiej pójść na całość i w dzisiejszych czasach zatrudnić do modlitw komputer, spojrzał na mnie z politowaniem i odrzekł: „Wiatr i woda mają duszę. A co ma komputer – jakiegoś czipa? Słyszałeś o duszy w procesorze?”. „Nie, nigdy!” – odparłem, całkowicie już przekonany.
Dorodny mnich
Bhutan ma jeszcze jedną osobliwość, która znalazła swe miejsce na fasadach rodzinnych domostw. W tym kraju nie istnieją wsie w naszym pojęciu – duże rodzinne domy poszczególnych gospodarstw leżą luźno porozrzucane na stokach zielonych wzgórz. Podobnie jak w klasztorach, białe ściany są ozdobione przepyszną, bardzo kolorową snycerką, przypominającą kaskady kwiatów wokół okiennic. Ponadto namalowano symbole mitologiczne. Spoglądając z podziwem na piękno wystroju jednego z gospodarstw, w pewnym momencie ujrzałem coś niezwykłego. Z początku myślałem, że wzrok mnie myli, gdy jednak przyjrzałem się dokładniej, wyraźnie zobaczyłem wymalowane po obydwu stronach wejścia do domostwa dwa dorodne męskie przyrodzenia. No i okazało się, że jest to element poniekąd religijny! Wieki temu działał tu pewien mnich o tak niekonwencjonalnych metodach pracy misyjnej, że nazwano go szalonym świętym. Oprócz licznych zalet duchowych ów święty mąż miał również argument natury anatomicznej tak potężny, że odstraszał nim wszystkie złe demony w okolicy bliższej, a w miarę zdobywania coraz większej sławy – także i dalszej. W końcu tak efektywny symbol trafił pod bhutańskie strzechy w formie niewiele zmienionej ikonograficznie.
Nie mogłem sobie odmówić wizyty w świątyni poświęconej mnichowi z tak wielkim... darem nawracania. Chimi Lhakhang to mała budowla stojąca na niewielkim wzgórzu pośród malowniczych pól, które w tym czasie, jak od stuleci, były orane pługami ciągniętymi przez woły zaprzęgnięte w jarzmo. Miejsce niepozorne, ale słynne na cały Bhutan, jest bowiem celem pielgrzymek, szczególnie kobiet mających problemy z niepłodnością. Jak widać, święty mąż nie tylko złe duchy odganiał... Do świątyni wprowadził mnie bardzo młody mnich, z trudem otwierając ciężkie świątynne podwoje. Wewnątrz, poza standardowym wyposażeniem kultowym, były ułożone przed ołtarzem dwa znajomo wyglądające, podłużne przedmioty – metalowy i kościany, symbolizujące mocarny atrybut szalonego mnicha sprzed wieków. Dlaczego dwa – tego nie umiano mi wytłumaczyć. A ja, schylając głowę, uzyskałem błogosławieństwo. I czy kiedykolwiek mógłbym wyobrazić sobie, że nadejdzie taki moment w mym życiu, kiedy w pobożnej świątyni będzie mnie błogosławił dwunastoletni mnich z dwoma penisami w ręku!
Ostatnia bhutańska noc spędzona w Thimpu upłynęłaby zapewne równie spokojnie, jak spokojne jest całe miasto, gdyby nie psy. W stolicy wałęsają się całe ich watahy – nie są agresywne, wręcz przyjazne, ale gdy zapada zmrok, miasto należy do nich. Ujadają całą noc, wyznaczając między sobą rewiry, a ja miałem pecha, bo pewnie trafiłem na jakiś obszar sporny. To nierozwiązywalny problem stolicy, bowiem psów nie można usunąć. Po pierwsze, ponieważ w Bhutanie nie robi się krzywdy żadnym zwierzętom (zabronione są nawet polowania), a po drugie, jak każdy wie, pies był niegdyś mnichem, który zaniedbał naukę i za karę w kolejnym wcieleniu odrodził się w postaci psa. Ale też pies ma największe szanse ze wszystkich zwierząt, aby odrodzić się na powrót jako człowiek, dlatego nikt nie uczyni mu krzywdy .
Jadąc taksówką na lotnisko w Paro, powoli żegnałem się z bajkowym Krajem Smoka. Za przednią szybą widziałem krajobraz lesistych wzgórz i bajkowych dzongów, a przed szybą, pod wstecznym lusterkiem dyndał znajomy mi już bhutański talizman szalonego mnicha na odpędzanie złych duchów! Patrząc na niewielką drewnianą zawieszkę, ująłem ją za końce w dwa palce, jakbym sprawdzał rozmiar, i spojrzałem na kierowcę, znacząco unosząc brwi. Kierowca zrozumiał mój gest i natychmiast zareagował, mówiąc: „To tylko miniatura!”. Roześmialiśmy się obaj serdecznie.
Źródło: archiwum "Globtrotter"
Tekst: Robert Nawrocki
Zaciekawiła Cię ta historia? Sprawdź nasze wyjazdy
Bhutan Bangladesz wycieczka | 15 dni
NEPAL BHUTAN ANDAMANY z wypoczynkiem