W tutejszej przystani statków było niewiele, a podróżowaliśmy w 12 osób. Ostatecznie zgodzili się popłynąć z nami rybacy, właściciele niewielkiego kutra. Znaliśmy już ten kuter z wcześniejszej żeglugi na pobliską wyspę. To taka mała łajba bez radiostacji, świateł, z jednym kołem ratunkowym na pokładzie, na której ledwo mieściliśmy się. Rybacy wyznaczyli wypłynięcie na godz. 24.00. Ze spakowanymi bagażami czekaliśmy w pobliskich bungalowach. W miarę jak zapadała noc, miny zaczęły nam rzednąć. Jak na złość zaczął wiać silny wiatr i po bajecznie rozgwieżdżonym niebie przewalały się ogromne, czarne chmury. Po raz pierwszy w czasie naszej podróży mieliśmy do czynienia z grozą nieba. Dla zabicia czasu wybrałam się na kolację do miasteczka, gdzie poznałam pilota, z pochodzenia Niemca, urodzonego w Bytomiu. „Biały” w tym miejscu świata to rzadkość, stąd nasza rozmowa. On zagadnął do mnie, pytał o naszą wyprawę, wrażenia. Kiedy usłyszał w jaki sposób chcemy wrócić do Taomasiny, osłupiał. Popatrzył z nieukrywanym podziwem i powiedział: „Jesteście bardzo, bardzo odważni. Naprawdę lubicie wielką przygodę”. Żegnając się za mną, dał mi wizytówkę i poprosił żeby do niego zadzwonić, kiedy dotrzemy do pierwszego portu docelowego na wyspie Sainte Marie. Odprowadził mnie wzrokiem pełnym uznania i czegoś jeszcze – może to było współczucie, a może ciekawość...
W hotelu wszyscy uczestnicy naszej wyprawy byli podenerwowani, a moja relacja ze spotkania z pilotem zamiast ich podnieść na duchu, jeszcze bardziej przybiła. Nawet dostało mi się, że nie próbowałam załatwić lotu dla nas. W tamtej chwili sama zdziwiłam się, że nie przyszło mi to do głowy. Nagle wyobraziłam sobie scenę na oceanie z nami tonącymi w wodzie, pełnej rekinów. Czas płynął wolno, a my na przemian złościliśmy się na siebie i na głupotę naszej decyzji, to pocieszaliśmy się, że rybacy także nie chcieliby zginąć i wiedzą, co robią. Wiatr pędzący chmury szalał wokół, a my zastanawialiśmy się co może się stać. Pomyślałam nawet, jako to dobrze, że napisałam przed wyjazdem testament. Wreszcie pojawił się nasz rybak, który powiadomił nas, że z powodu złej pogody, wypłyniemy dopiero rano. Nie muszę mówić jak wielka radość zapanowała wśród nas. Od razu zamówiliśmy drinki i chyba nigdy tak dobrze się nie bawiliśmy. Płynąć w dzień to zupełnie co innego...
Rankiem wsiedliśmy na kuter, wrzuciliśmy plecaki do ładowni i na wyścigi zajmowaliśmy jakieś dogodne miejsca, których dla wszystkich nie starczyło. Kuter wyruszył z trzyosobową załogą Malgaszów. Byli to młodzi chłopcy. Zauważyliśmy, ze zamontowali drugi silnik, co poprawiło nam nastroje. Świt był piękny. Kiedy wypłynęliśmy na pełną wodę, udało nam się zobaczyć kilka delfinów. Czas płynął wolno. Kuter pruł fale, które przyjemnie kołysały. Część z nas odsypiała poprzednie nieprzespane noce, część opalała się. Malgasze zarzucili żyłki z przynętą do wody i co jakiś czas prezentowali nam złowione wspaniałe okazy tuńczyka, a nawet małego rekina. Sielanka ta nie trwała jednak zbyt długo, bo ku naszemu zdziwieniu rybacy rozpalili w stojącej na środku pokładu metalowej beczce ogień i zabrali się do przygotowania posiłku. Obok tej beczki stała inna, plastikowa, wypełniona po brzegi benzyną. Wyobraźnia podsuwała nam wybuch katastrofę, ale oni uśmiechali się tylko i robili swoje. Wędzili nas tak przez kilka godzin, gotując najpierw ryż, a potem ryby. My ograniczaliśmy picie i jedzenie do minimum z bardzo prozaicznej przyczyny, na kutrze nie było toalety.
Po południu niespodziewanie zaczęliśmy zbliżać się do brzegu. Malgasze wytłumaczyli nam, że fala jest zbyt wysoka i musimy poczekać kilka godzin aby płynąć dalej. Początkowo myśleliśmy, że to tylko taki chwyt, żeby wyciągnąć od nas więcej pieniędzy, ale myliliśmy się. Malgasze nigdy nie zmieniali raz podanej ceny. Kiedy podpłynęliśmy możliwie jak najbliżej lądu, rybacy wezwali tubylców, którzy licznie zgromadzili się na nasz widok, żeby przypłynęli do nas. Wzięliśmy podręczny bagaż i usiedliśmy w koszmarnych dłubankach, w których człowiek siedzi jakby połknął kij, w obawie, że czółno się wywróci. Jak zwykle przemili tubylcy już czekali na nas i z dyskretnej odległości, uśmiechnięci, przyglądali się nam. A my po raz kolejny rozkoszowaliśmy się rajem! Woda czyściutka, piasek, palmy, piękni ludzie – i my! Zjedliśmy (wywołując liczne okrzyki zdziwienia) po „gorącym kubku”.
Wieczorem Malgasze mieli nam dostarczyć ryby i ryż. Tymczasem kąpaliśmy się, wylegiwali na piasku i popijali wódkę zmieszaną z mlekiem kokosów zerwanych prosto z palmy. To dzieci, za jakieś grosze, wspinały się na nie i maczetą strącały co dorodniejsze owoce. Miejscowi otoczyli nas kręgiem i obserwowali. Bawiliśmy się z dziećmi, próbowaliśmy rozmawiać, ale tylko nieliczni z tych Malagaszów znali trochę język francuski, który jest na Madagaskarze językiem często używanym. Na kuter zabrano nas około 22.00. Ocean wydawał się być taki spokojny. Wyciągnęliśmy śpiwory i każdy próbował znaleźć kawałek miejsca dla siebie, co wcale nie było takie łatwe. Połowie z nas udało się położyć na wystającej ponad burtę kutra klapie od ładowni. Byliśmy z tego bardzo zadowoleni, bo było to jedyne miejsce, po którym nikt nie chodził i nie przeszkadzał w spaniu. Ale jakoś nikomu nie chciało się spać. Znów wróciły obawy i lęki poprzedniej nocy. Tylko, że tym razem już nie było odwrotu. Przypomniałam sobie o avio marinie i jego usypiającym działaniu. Rozdałam wszystkim, którzy chcieli i ułożyliśmy się do snu. Rybacy opuścili kuter i zabawiali się na brzegu z dziewczętami. Woda niosła ich śmiechy, a my patrzyliśmy na rozgwieżdżone niebo. Patrząc na gwiazdy zastanawiałam się nad słynna maksymą: „Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”. Próbowałam interpretować ją na różne sposoby, odwoływałam się do rozmaitych sytuacji w moim życiu. I tak zaczęłam zastanawiać się nad swoim życiem. Nie tylko ja jedna. Do moich uszu docierały ciche szepty rozmów współtowarzyszy podróży. Oni także patrzyli na siebie. Wreszcie zasnęłam.
Obudziły mnie głuche uderzenia kutra o skały na dnie, nieudane próby zapalenia silnika i przekleństwa Malgaszów. Gwiazdy już zniknęły. Wreszcie jeden z silników zapalił. Powoli, powoli płynęliśmy. Co chwilę uderzenie kutra o kamień lub rafę ściskało mi gardło ze strachu. Nie wiem jakim sposobem ci młodzieńcy odnajdywali bez kompasu i świateł drogę przez ocean. Kiedy uderzenia się skończyły i łódź zaczęła sunąć po falach, a drugi silnik także zaczął pracować, znów zasnęłam. Avio marin zrobił swoje. Może spałam pół godziny, może godzinę, kiedy silne kołysanie przerwało mój sen. Kuter tak bardzo się przechylał na boki, że musiałam nogami zapierać się o burtę, żeby nie zsunąć się do wody. Woda tak bardzo pryskała, że nasze śpiwory były zupełnie mokre. Teraz dopiero pozazdrościłam tym, którzy spali niżej, bezpośrednio na pokładzie. Lecz to jeszcze nie był koniec moich problemów. Zresztą, jak się późnej okazało, nie tylko moich, bo kiedy zaczęłam się wiercić i rozglądać nerwowo po pokładzie, usłyszałam szepty dwóch innych koleżanek – „Jak tu zrobić siusiu?”. To był naprawdę poważny kłopot. Jasna noc, za nami sterujący Malgasze, pokład zasłany śpiącymi, a ocean tak kołysał, że załatwienie tego problemu za burtę w ogóle odpadało. Wybrnęłyśmy z tego problemu, ale jak niech to zostanie naszą tajemnicą.... Później już nie spałam. Patrzyłam w niebo i na wzburzoną wodę.
Tak przywitałam jeden z najpiękniejszych wschodów w moim życiu, kiedy to spoza cienkiego paska chmur i oceanu wysuwało się słońce barwiąc niebo i wodę na coraz to inne kolory. Powoli budzili się pozostali. Udało się. Minęły strachy i lęki, wątpliwości poprzednich dwóch nocy. Zrobiliśmy to. Na horyzoncie widniała wyspa Sainte Marie i wiedzieliśmy, że nic złego juz nam się nie przydarzy. Naprawdę zrobiliśmy to. Czy to było głupie, niebezpieczne, ryzykowne, szalone? Ale Malgasze podróżują w taki sposób. Dlaczego nie mieliśmy zrobić tego tak jak oni? Cieszyliśmy się jak dzieci, zjadając wielkie śniadanie, na które poświęciliśmy większą ilość puszek niż zwykle. To w nagrodę. Ostatnie chwile na kutrze panowie przetańczyli w rytm gorących melodii płynących z radia tranzystorowego, a my kobiety przygotowałyśmy zupy i puszki dla naszych Malgaszów. Kiedy dobiliśmy do Sainte Marie i wysiadłam na brzeg, poczułam się naprawdę dumna z siebie. Czy na pewno tylko dlatego, że pokonałam swój strach, że potrafiłam nad nim zapanować? A może dlatego, że ta podróż pozwoliła mi otwarcie spojrzeć za siebie, podsumować moje dotychczasowe życie? A może dlatego, że podróżując z tymi młodymi Malgaszami przez ocean po raz pierwszy tak naprawdę zbliżyłam się do nich, poznałam smak ich zwykłego życia? Życzę każdemu z was, żeby przeżył podobną przygodę i spróbował sam odpowiedzieć sobie na te pytania…
Źródło: archiwum "Globtrotter"
Tekst: Maria Guzy
Zaciekawiła Cię ta historia? Sprawdź nasze wyjazdy