Tu miał być Amsterdam
Przed blisko czterystu laty Holendrzy wykopali w biednej jawajskiej mieścinie, którą zwali wówczas Batawia, kanał na wzór amsterdamskiego „Rozengraachtu”. Potem, rękami Jawajczyków, acz bez wyraźnego powodu, wykopali kilkadziesiąt następnych kanałów, które nostalgicznym holenderskim mijnherom (mijnher – hol. pan) miały przypominać Amsterdam. W praktyce stały się jednak wylęgarnią straszliwych epidemii, które w XVIII w. dziesiątkowały ludność miasta. „Śmierć tu nic nie znaczy” – pisał w 1770 r. z Dżakarty kapitan James Cook. Trupy leżały na ulicach i pływały w kanałach, wokół których mimo wszystko zaczęła rosnąć aglomeracja, bez planu, kontroli i centralnego układu. Rośnie ona do dziś w tempie zatrważającym. Kanalizacja, oświetlenie, ulepszanie nawierzchni nie nadążają za rozwojem zabudowy. Połowa Dżakarty nie ma chodników. Mijnher nie chodził bowiem pieszo, lecz wożony był powozem, a potem limuzyną, nie potrzebował więc chodników. Francuzi, uczyli ludzi w swoich koloniach języka, uczyli ich produkować wino i piec bagietki. Holendrzy przez 300 lat wywozili z Indonezji co się dało, nie przywozili zaś nic. Jeśli budowali, to dla siebie, jeśli coś dawali, to po to by coś innego zabrać. Na Bali, chcąc zmusić miejscowych chłopów do uprawy kauczuku, kawy i indygo (bo ten towar holenderskich mijnherów interesował najbardziej) zniszczyli ich ryżowe tarasy i akwedukty misternie budowane przez stulecia. Na Wyspach Korzennych wycięli w pień plantacje pieprzu, imbiru i cynamonu, kiedy stały się im niepotrzebne. Opuszczali swą kolonię z bólem, w sposób ocierający się o ludobójstwo. Przez całe wieki wpajali za to Indonezyjczykom mit o wyższości rasy białej nad azjatycką. Pozostałości tej indoktrynacji przetrwały do dziś. Mieszkając przez pół roku w Dżakarcie wielokrotnie musiałem z zażenowaniem odmawiać dużo starszym osobom (także kobietom) ustępowania mi miejsca w autobusie. Starsi mieszkańcy Dżakarty zwracają się do białych per Tuan, co brzmi niemal jak ekscelencjo, młodsi poprzestają na wszechobecnym, ale także pełnym szacunku Sir lub Mister.
Wielki Durian
Dżakarta to moloch ciągnący się tysiącami nędznych kampungów (slumsów) i setkami nowoczesnych apartamentowców. Z lotu ptaka wygląda jak zgnieciona pocztówka z Amsterdamu rzucona na śmietnik. Pod murami otaczającymi wille bogaczy siedzą skulone postacie wychudzonych robotników. Każdy z bambusowym koszem i motyką. Na skinięcie palcem są gotowi pracować w ogrodzie przez piętnaście godzin, bez chwili wytchnienia. Prognozy demograficzne są przerażające. Ilu w tym dwunastomilionowym mieście jest bezrobotnych? Dwa, trzy, siedem milionów? Tego nikt nie wie. Ile jest rodzin żyjących w skrajnej nędzy i ludzi śpiących na ulicach? Nie wiadomo. Ale w Indonezji dno nędzy ma z reguły sześć zer na końcu. Tegoroczna powódź potwierdziła starą zasadę: ci którzy nie mieli prawie nic stracili swoje „prawie”. Ci, którzy opływają w dobra nawet nie zorientowali się, że woda z kanałów Dżakarty tysiącom ludzi zabrała domy. Z poziomu autostradowych wiaduktów i ekskluzywnych apartamentów nie widać bowiem zalanych błotem slumsów. Dżakarta to otchłań nędzy i Himalaje bogactwa. Jawajczycy nazywają swą stolicę wielkim durianem. Ten kto zetknął się kiedyś z tym tropikalnym dziwolągiem zrozumie to porównanie. Durian to ogromny owoc o twardej kolczastej łupinie. Wydaje niewyobrażalny odór, będący czymś pomiędzy wonią zepsutej kapusty i zgniłych jaj (w Singapurze za wejście z durianem do autobusu płaci się pięćset dolarów kary!). Wewnątrz twardej łupiny kryje się jednak smaczny, rzekłbym wykwintny, miąższ. I w tym tkwi sedno. Na stację benzynową przy Ampera Raya, blisko mojego mieszkania, podjeżdżał raz w tygodniu najnowszy mercedes klasy S. Nie wiem jak wyglądał właściciel, bo wszystkie szyby jego limuzyny były przyciemnione. Mieszkał nieopodal, na Kemangu, ale nigdy nie widziałem go przed domem, bo dom, a właściwie pałac, otaczał pięciometrowy mur. Zatrzymywał wóz przy dystrybutorze i czekał, aż podbiegnie trzech pracowników stacji. Pierwszy tankował, drugi mył lusterka, trzeci sprawdzał ciśnienie w oponach. Właściciel limuzyny odsuwał potem szybę na szerokość centymetra i rzucał na ziemię zmięty banknot. To dla niego jest miąższ duriana. Dla reszty jest twarda łupina, kolce i odór.
Życie w korku
Największym fenomenem Dżakarty jest to, że ten zaludniony do granic możliwości, wiecznie zakorkowany moloch żyje, funkcjonuje i że się jeszcze nie udusił. To, że nie dochodzi tu do wypadków należy przypisać anielskiej wprost cierpliwości Indonezyjczyków, ich niewiarygodnemu opanowaniu i stoickiej pogodzie ducha. Nikt nie trąbi stojąc w kilometrowych korkach, nikt się nie wścieka, choć mieszkańcy Dżakarty w korkach spędzają trzy czwarte swojego życia. Jeśli zdarzy się stłuczka, to najczęściej jest to powód do śmiechu. Śmieją się przechodnie i śmieją się poszkodowani kierowcy. Policja z reguły nie interesuje się takimi błahostkami. Policja to zresztą osobny rozdział opowieści o Dżakarcie. Dwa zdarzenia niech zilustrują tutejsze relacje między stróżami prawa, a społeczeństwem. Godzina 18.00, połowa stycznia. Duszno i gorąco jak co dzień. Główny terminal autobusowy przy Bloku M. Dwóch umundurowanych policjantów chodzi po placu manewrowym. Ze względu na duże zanieczyszczenie powietrza ustawowo noszą na twarzy czarne maski przeciwpyłowe. Jeden z nich trzyma w ręku gruby bambusowy kij. Podchodzą do kierowców prywatnych autobusów, zwanych w Dżakarcie metro-mini i pod byle pretekstem wymuszają łapówkę, a właściwie haracz. Tym, którzy nie płacą tłuką kijem lusterka. A bez lusterek w Dżakarcie jeździć trudno. Tłum pasażerów nie zwraca na to żadnej uwagi. Jeśli się obejrzą to tylko odruchowo, na dźwięk tłuczonego szkła Godz. 22.00, luty. Jedziemy skuterem przez centrum Dżakarty. Prowadzi mój kolega, serwisant helikopterów MI 2, które PZL Świdnik sprzedaje indonezyjskiej policji. Zatrzymuje nas miejscowa drogówka, bo nie mamy na głowach kasków. Okazuje się, że nie mamy też dokumentów, paszportów, nie mamy pieniędzy na łapówkę i nie mamy nic, co mogłoby nas z tej przykrej sytuacji wybawić. Za to jesteśmy po kilku piwkach, co widać słychać i czuć.
- Pracuję dla waszej policji – desperacko tłumaczy kolega nie wierząc, że to coś pomoże.
- A może Pan to jakoś udowodnić? – pyta funkcjonariusz. Kolega drapiąc się w głowę pokazuje ozdobny breloczek do kluczy z napisem „Polisi udara” (Policja powietrzna). Funkcjonariusz uśmiecha się, salutuje
i życzy nam szerokiej drogi…
Miejski survival
Na fotografowanie „zabytków” Dżakarty szkoda czasu i miejsca na karcie cyfrówki. Tutejsze muzea są nudne jak szkolne izby pamięci. Pomniki, które w większości są dziełem generała Sukarno, pierwszego prezydenta niepodległej Indonezji, cechuje socrealistyczny patos i ekstrawagancja. Godne podziwu jest jedynie to, że skrajnie antykomunistyczni następcy lewicowego generała nie zburzyli monumentów, będących świadectwem minionej epoki. Indonezyjczycy jako ludzie kulturalni i rozważni rozumieją bowiem, że nie należy mścić się na kamieniach – co nie o każdym narodzie da się powiedzieć. Generalnie rzecz ujmując nie ma tu jednak nic ciekawego. Nic co można uczciwie zarekomendować. Czy zatem warto w ogóle zwiedzać to miasto? Warto, pod warunkiem, że bardziej niż muzea, świątynie i pomniki interesuje nas kulturowa odmienność i życie codzienne w obcym świecie. Warto wzorem wyrostków z Dżakarty usiąść w kucki na skraju jezdni i przyjrzeć się temu, jak wyglądają tutejsza uliczna przedsiębiorczość, komunikacja i swoisty tygiel, który przeraża i fascynuje zarazem. Zapewniam, że sposób w jaki zarabia się tu na codzienną miskę nasi goreng (smażony ryż), nigdzie przy tym nie będąc zatrudnionym i nie żebrząc, jest o wiele ciekawszy niż Muzeum Historyczne Dżakarty i Muzeum Sztuk Pięknych razem wzięte. Bo ten miejski survival to sztuka sama w sobie. Sztuka życia i przeżycia. Tu nikt nie liczy na zasiłek, nikt nie czeka na zapomogę od rządu i na dotacje z Unii Europejskiej. Jeśli chcesz żyć i zjeść coś od czasu do czasu, to musisz sobie radzić sam. Najmniejszym ogniwem tutejszej przedsiębiorczości jest mężczyzna z gwizdkiem, który samozwańczo kieruje ruchem. Fakt, że gwizdek to już inwestycja, ale jakże opłacalna! Otóż ten facet z gwizdkiem staje na środku zatłoczonej jezdni i gwiżdżąc własnym ciałem zatrzymuje sznur pędzących aut. Tym samym pozwala się włączyć do ruchu kierowcy z drogi podporządkowanej. Otrzymuje za to zwyczajowo 1000 rupii. Jego koledzy w podobny sposób kierują ruchem na parkingach, ba nawet na dużych skrzyżowaniach. Ci których stać na większe inwestycje są ubrani jak radzieccy generałowie: mundur od wujka z wojska, jakaś czapka z daszkiem, pas z nożem, epolety. Taki strój dodaje drogowemu samozwańcowi powagi. Na napiwkach otrzymywanych od kierowców zarabiają dniówkę większą niż urzędnik w podrzędnym biurze. Innymi przedsiębiorcami są chłopcy z parasolkami, którzy za podobną cenę będą nam w czasie pory deszczowej towarzyszyć w drodze do taksówki. Potem jest rzesza gazeciarzy, grajków, pucybutów i krawców, którzy jeżdżą po mieście z zamontowaną do roweru maszyną do szycia. Osobną grupę stanowią tukangowie z bambusowym nosidłem, w którym znajdować się może wszystko, począwszy od owoców, a skończywszy na przenośnej kuchni. Technika noszenia takiego kramu to nie lada sztuka. Bambusowy kij wygięty jest na środku tak, by dobrze leżał na ramieniu. Na obu końcach wiszą nosidła. Bambus działa jak resor, więc tukang musi dostosować swój marsz do jego drgań w taki sposób, aby stawiać krok zawsze wtedy, gdy poderwany ciężar się unosi. W efekcie jego marsz po ulicach Dżakarty wygląda identycznie jak chód Roberta Korzeniowskiego. Jeśli tragarz ma do przeniesienia tylko jeden przedmiot to drugie nosidło dla równowagi wypełnia kamieniami. Najliczniejszą grupę ulicznych przedsiębiorców stanowią jednak „kaki lima”. W języku indonezyjskim znaczy to tyle co „pięć nóg”. Te „pięć nóg” to dwa koła od roweru, dwie nogi pchającego wózek właściciela obwoźnej restauracji i jedna nóżka-podpórka. Taka uliczna restauracja wydaje zazwyczaj dwa do trzech dań (najczęściej jest to smażony ryż lub makaron, oraz sate – drobiowe szaszłyki). Pierwszy „kaki lima” pojawiał się na mojej ulicy o piątej nad ranem, obwieszczając bambusową kołatką, że już jest. Ostatni odjeżdżał o czwartej w nocy.
Jakarta by night
Grzechem byłoby też nie wspomnieć o fenomenie życia nocnego w Dżakarcie i ściśle z nim związanych relacjach damsko-męskich. W Indonezji, podobnie zresztą jak w większości krajów tropikalnych, miasto dopiero po zmroku budzi się z letargu. W dzień jest zbyt gorąco, by jeść, bawić się, czy pracować. Po zachodzie słońca rusza machina setek restauracji, klubów nocnych, dyskotek i salonów masażu. Mężczyzn zainteresuje zapewne fakt, że ogromny procent dziewcząt w Dżakarcie zarabia w nocnych klubach pieniądze w sposób jaki łatwo sobie wyobrazić. Dzielnice takie jak Blok M to całe skupiska barów i dyskotek, w których trwa swoiste polowanie na bule (tym mianem określa się w Indonezji białych). Dziewcząt z klubów i dyskotek, które za niewygórowaną stawkę spędzą z białym noc, nie należy utożsamiać z prostytutkami. Te bowiem mają w Dżakarcie własne dzielnice ze słynną, nadzorowaną przez wojsko i policję Kra Matunga. W indonezyjskiej mentalności, w której pobrzmiewają dalekie echa kultury matriarchatu, kobieta dorabiająca do pensji w sposób ciekawszy niż adresowanie kopert nie robi nic złego i nie jest postrzegana jako prostytutka. Dziewczęta z Dżakarty bardzo często są na regularnej pensji u swych bule, otrzymując miesięcznie od dwóch do pięciu milionów rupii. Oczywiście każdy z „płatników” (zwykle są to pracownicy firm zachodnich przebywający w Dżakarcie na kontraktach) myśli, że jest jednym jedynym i że wspomaga finansowo swoją indonezyjską narzeczoną. W rzeczywistości najbardziej obrotne bywalczynie klubów mają zwykle po kilku sponsorów z różnych części świata. Kulturowa odmienność Indonezji przejawia się także w tym, że słowa takie jak „miłość”, czy „wierność” (partnerska) mają tu zupełnie inne znaczenie. I dlatego błędem jest zrozumiała skądinąd skłonność białych mężczyzn do zakochiwania się w pięknych Jawajkach z Dżakarty. Ciekawostką jest fakt, że przodują w tym drobni polscy przedsiębiorcy, których coraz więcej pojawia się z stolicy Indonezji.
Życie nocne Dżakarty, jak wszystko w tym mieście opiera się na kontrastach. Piwo w dyskotece hotelu Borubudur kosztuje 60 tys. rupii, a pensja hotelowego boya rzadko przekracza 600 tys. Oznacza to, że przeciętny chłopak w Dżakarcie pracuje za 10 piw w miesiącu. Ale „dzieci lepszego boga” bawiące się w tej i w dziesiątkach innych dżakarckich dyskotek piwa nie pijają. Na stole obowiązkowo musi stać wiaderko z lodem i dwiema butelkami Jacka Danielsa. Rachunek jaki rozbawione, kilkuosobowe towarzystwo płaci za sobotni wieczór, to roczny budżet rodziny mieszkającej w slumsach nad kanałami.
Selamat tinggal
Przez pół roku życia w Dżakarcie nie znalazłem ani jednego miejsca, o którym mógłbym uczciwie powiedzieć, że jest ładne. Nie ma tu ładnych ulic, nie ma ciekawej architektury, nie ma interesujących świątyń i nie ma lokali z klimatem. Ale nie był to też wyjazd stracony. Zobaczyłem bowiem życie miejskiej dżungli, życie krańcowo różne od tego, które znamy. Poznałem też ludzi, którzy w tej dżungli żyć potrafią. Anielsko pogodnych zawsze uśmiechniętych, uczynnych i pełnych optymizmu. Niejednego chciałbym się od nich nauczyć. Póki co nauczyłem się tego, że w języku indonezyjskim są dwa określenia oddające sens naszego „do widzenia”. „Selamat tinggal” mówimy do osoby, która pozostaje w miejscu i nie chce bądź nie może się z niego ruszyć. „Selamat jalan” powiemy zaś do tego, kto odchodzi, życząc mu tym samym szczęśliwej podróży.
Nowoczesna autostrada łącząca miasto z równie nowoczesnym lotniskiem Sukarno Hata ciągnie się wśród pól i kanałów, nad którymi rozlokowały się kampungi biedoty. Każdego roku jest ich więcej i nikt już tego nie kontroluje. Wyrastają niekiedy w ciągu jednej nocy. Zza szyb eleganckiej toyoty należącej do korporacji taksówkarskiej Silver Bird widać kobiety myjące w brudnej, błotnistej wodzie kanałów uśmiechnięte bobasy. Selamat tinggal, przyjaciele.
Źródło: archiwum "Globtrotter"
Tekst: Piotr Jaskólski
Zaciekawiła Cię ta historia? Sprawdź nasze wyjazdy
Indonezja z Zachodnią Papuą Timor Wschodni | 15 dni