Zadzwoń do nas aby dowiedzieć się więcej: +48 12 633 04 60

Birma - kolory i kontrasty

26.04.2024
świątynie w Birmie

Kiedy zapytałam jednego ze sklepikarzy w Baganie, jak wygląda sytuacja w Myanmarze, usłyszałam, że jest źle, i że trudno się tu żyje. Zmieszany dodał, że chciałby powiedzieć więcej, ale nie mówi zbyt dobrze po angielsku. Po chwili zastanowienia wyjął z szuflady duży kłębek poplątanego sznurka. „Tak właśnie wygląda sytuacja w Myanmarze, jak ten sznurek” – powiedział. To porównanie jest wyjątkowo adekwatne: współczesna Birma to państwo z powieści George’a Orwella, ale – o ironio – nie z tej, która w sposób oczywisty nasuwa się na myśl, „Birmańskich dni”, ale z „Roku 1984”.

Gdyby niespełna sto lat temu, pisząc swą pierwszą książkę, George Orwell pró­bował przewidzieć dalsze losy Birmy, to, kierując się zdrowym rozsądkiem, pewnie wywróżyłby jej dostatnią przyszłość. Jak reszta Anglików rezydujących w tym kraju w czasach kolonialnych, musiał być pod wraże­niem bogactwa przyrody i obfitości darów natury. Losy Birmy, słynącej z wydobycia kamieni szla­chetnych, potoczyły się jednak inaczej.

Birmański supeł

Birma nie była krajem łatwym do rządzenia dla kolonialnych władców. Mimo wiary autochto­nów w święty porządek hierarchii społecznej, na której wierzchołku zawsze był Anglik, wśród Birmańczyków już w latach 30. XX wieku szerzy­ły się idee niepodległościowe. Era kolonialna osta­tecznie zakończyła się w roku 1947, kiedy to for­malnie proklamowano utworzenie niepodległego Związku Birmy. Były to czasy krystalizowania się postaw, poszukiwań tożsamości, a także, co bardzo ważne, lata bohaterów, których naród birmański będzie odtąd otaczał czcią i powoływał się na nich w trudnych chwilach. Taką postacią był np. gene­rał Aung San - jeden z inicjatorów powstania au­tonomicznego państwa, zabity przez zamachowca działającego z polecenia politycznego wroga.

Dużym problemem wtedy, podobnie jak i dziś, była też niespójność etniczna kraju – na birmańskie społeczeństwo składa się bowiem kilkanaście grup plemiennych, z których kil­ka miało ambicje stworzenia autonomicznych jednostek państwowych. W poszczególnych rejonach dużo większe znaczenie ma tożsamość plemienna niż narodowa. Problem ten dostrzegł generał Ne Win i ogłosił potrzebę zbudowania nowego społeczeństwa w ramach „Birmańskiej Drogi do Socjalizmu”. Gwałtowna zmiana kie­runku polityki miała miejsce w 1962 roku, kiedy to Ne Win, w wyniku przewrotu wojskowego, przejął władzę, aby utrzymać ją w swych rękach przez wiele lat. W ciągu kilkunastu dni wszystko stanęło na głowie – parlament został rozwiązany, czołowi politycy aresztowani, a prawa gwaranto­wane przez konstytucję zawieszone. Odtąd Birma podążała ścieżką socjalizmu przyprawionego kse­nofobią i wiarą w zabobony.

Generał często np. podejmował decyzje pań­stwowe, inspirowany radami astrologów i nume­rologów. Szczególnie upodobał sobie zwłaszcza zmiany systemu monetarnego państwa. W poło­wie lat 80. wycofał banknoty o nominale 50 i 100 kyatów i zastąpił je 35-kyatowymi, a zaraz potem wprowadził banknot 75-kyatowy, upamiętniając w ten sposób swoje siedemdziesiąte piąte urodzi­ny. Kilka lat później przyszła pora na następną denominację – tym razem punktem odniesie­nia stała się ulubiona cyfra generała, dziewiątka (banknoty o nominałach 45 i 90 kyatów). Zmiana pozbawiła Birmańczyków oszczędności ich życia. Fakt ten wywołał falę krwawo stłumionych prote­stów. Kuriozalne posunięcia, takie jak forsowanie wszechobecność dziewiątki w życiu publicznym, stały się wizytówką generała. Nic więc dziwne­go, że pod koniec lat 80. przez kraj przetoczyła się fala chaosu, wielu ludzi wyjechało za granice, a kolejne państwa zrywały dotychczasowe kontak­ty z Birmą.

W 1988 roku Ne Win postanowił odejść, a wła­dzę przejęła SLORC - State Law and Order Resto­ration Council. Nazwa państwa została zmieniona na Związek Myanmaru, bo poprzednia miała jako­by konotacje kolonialne. Rada, złożona z wojsko­wych, chcąc załagodzić niepokoje obiecała prze­prowadzenie wielopartyjnych wyborów. Rok 1988 przyniósł jeszcze jedno ważne wydarzenie – do Birmy wróciła córka generała Aung San, bohate­ra narodowego walczącego o niepodległość. Aung San Suu Kyi dość szybko wyszła z cienia legendy swojego ojca. Mimo represji nałożonych na człon­ków powstałej w owym czasie Narodowej Ligi na rzecz Demokracji (NLD) stała się rzecznikiem idei wolnościowych. Rzeczywistość po raz kolejny obfitowała jednak w większe i mniejsze absurdy – perspektywa mających odbyć się w niedalekiej przyszłości wyborów nie spowodowała zlikwido­wania zakazu zgromadzeń, członkowie NLD byli więzieni i poddawani torturom, a pojęcie wolności słowa nadal należało do sfery abstrakcji. Wkrót­ce wobec Aung San Suu Kyi zastosowano areszt domowy, a termin wyborów przesunięto na rok 1990. W maju tegoż roku Birmańczycy poszli do urn, NLD zdobyła 82 % przewagi. SLORC nie uznała jednak wyników, a posłów zwycięskiej partii wtrącono do więzień. Historia jeszcze raz zatoczyła koło.

Orwellowska rzeczywistość

Dzisiaj o wolnych wyborach i wiązanych z nimi nadziejach nikt już nie pamięta. Aung San Suu Kyi, uhonorowana w 1991 roku Pokojową Nagrodą Nobla, przebywa w areszcie domowym, ale nieprzerwanie pozostaje współczesnym boha­terem narodowym, kobietą–symbolem. I chociaż ludzie boją się nawet głośno wymawiać jej imię, to każdy taksówkarz w Yangunie wie, gdzie miesz­ka birmańska noblistka. Strach przed manifesto­waniem swoich poglądów politycznych jest czymś jak najbardziej zrozumiałym, bo zbytnia szcze­rość i otwartość w tej kwestii może dużo koszto­wać. Mimo tego mieszkańcy Birmy nie unikają rozmów o polityce z obcokrajowcami. Zwłaszcza w dużych miastach, ludzie, gdy tylko mają pew­ność, że rozmowie nie przysłuchuje się ktoś trze­ci, otwarcie potępiają panujący reżim. Inaczej jest w małych prowincjonalnych miasteczkach, tu górę zwykle bierze strach przed podjęciem określonych tematów.

SPDC (State Peace and Development Coun­cil), dawniej SLORC, kontroluje każdą dziedzi­nę życia publicznego. O wolności słowa nie ma mowy. Wiele kwestii pozostaje tabu. Nie istnieje także prawdziwy przepływ informacji, wszystko tonie w morzu propagandy. Mieszkaniec Yangunu wie bardzo niewiele o tym, co się dzieje w Man­dalay, a jeszcze uboższa jest jego wiedza o życiu na prowincji. Taki stan rzeczy sprawia, że społe­czeństwo łatwiej jest kontrolować. Mieszkaniec małej miejscowości może nawet nie być świadomy istnienia problemów takich, jak prześladowanie mniejszości etnicznych i religijnych czy przymu­sowe wcielanie do armii. Władza nie mówi o swo­ich grzechach. Zresztą w ogóle, jeśli cokolwiek powie, posługuje się językiem propagandy. Fakt, że przy budowie dróg pracują ludzie, nie otrzymu­jąc za to jakiejkolwiek zapłaty, tłumaczony jest ich bezinteresownym pragnieniem zrobienia czegoś dla dobra ogółu, a także buddyjskim obyczajem zbierania dobrych uczynków.

Dla przeciętnego mieszkańca Birmy życie na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci niewie­le się zmieniło. Za rządów generała Ne Win dochód „na głowę” nie przekraczał 200 USD rocznie, pod koniec lat 90. dane te nadal były aktualne, co czyni Birmę jednym z najbied­niejszych krajów świata. Nie istnieje służba medyczna z prawdziwego zdarzenia, a w latach 90. umieralność noworodków wynosiła 94/1000. Dla większości mieszkańców tego kraju prob­lemem jest zdobycie środków na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych. Tym bardziej wprawia w osłupienie istnienie luksusowych sklepów kosmetycznych w centrum Yangunu i Mandalay. Kogo stać na tusz do rzęs za 50 USD? Chyba tylko żony generałów. Bo Birma to kraj kontrastów i paradoksów.

Dwa głosy Myanmaru

Codzienność Birmy i jej sprzeczności wpra­wiają obcokrajowca w osłupienie. Już w samolocie do Yangunu uśmiechnięte stewardessy wręcza­ją turystom „New Light of Myanmar”, jedyną oficjalną anglojęzyczną gazetę. Wyczytamy w niej, jak to obce mocarstwa chylą się ku upad­kowi, podczas gdy Myanmar podąża drogą rozwo­ju ekonomicznego i społecznego. Turysta może popatrzeć na ujmujące wizerunki Than Shwe – przewodniczącego SPDC – i poczytać repor­taże z wizyt dygnitarzy w fabrykach, wszystkie opatrzone fotografiami – statycznymi obrazami tworzonymi według sztywnego schematu: oficjel (ewentualnie ich grupa) plus najlepszy dowód  na rozwój kraju, czyli maszyna (linia produkcyjna w fabryce, walec drogowy). Innymi słowy, naczel­ne przesłanie brzmi: „praca wre”.

Przybysz może się natomiast poczuć nieco zaniepokojony, kiedy zapozna się z doniesienia­mi z zagranicy. Przeczyta jak to Kanadyjczycy znęcają się nad zwierzętami, w Budapeszcie znaj­duje się bomby z czasów II wojny światowej, a Stany Zjednoczone cierpią z powodu klęsk klimatycznych. Język propagandy, ze swoją nachalnością i brakiem umiaru, nawet nie iry­tuje – wywołuje jedynie lekki uśmiech. Turysta z Polski może zaś doznać déjà vu, zwłaszcza jeśli pamięta rodzime gazety z lat 50. XX wieku.

Potrzeba komunikowania światu istoty polityki Myanmaru znajduje swój wyraz nie tylko na marnej jakości papierze „New Light of  Myanmar”, ale i na ulicach miast. Każdy, chcąc nie chcąc, musi zobaczyć hasła propagandowe wypisane wielkimi literami w dobrze widocznych miejscach. W centralnych punktach Mandalay obcokrajowiec może przeczytać, kim dla Myan­maru jest Than Shwe i jakie są główne założenia SPDC.

Wielki Brat przemawia zresztą także nie wprost. Niekiedy obcokrajowców zadziwiają okazałe budowle, których użyteczności na próż­no by się doszukiwać. Np. wielkie, nowo wybu­dowane lotnisko pod Mandalay. Jeszcze kilka lat temu pod miastem był port lotniczy obsługujący połączenia lokalne – lotnisko nie miało impo­nujących rozmiarów, ale spełniało swoje funk­cje. Obecnie, w odległości 40 km od miasta, stoi wielki i nowoczesny port lotniczy: przestronny, wielokrotnie większy od swojego poprzednika, wyposażony we wszystkie niezbędne urządzenia. Tylko... po co?

W pewne marcowe popołudnie weszliśmy do wspomnianego obiektu. W wielkich halach oczekiwali nieliczni turyści, awarie prądu mia­ły miejsce kilka razy w ciągu niespełna godziny, a wszystkie połączenia odprawiane były z jednej bramki. Czym więc jest lotnisko pod Mandalay? Manifestacją rozmachu, bogactwa i nowoczes­ności, chybioną inwestycją czy wyrazem nadziei na lepsze czasy, kiedy miastu potrzebny będzie duży port lotniczy?

Ale głos systemu to nie wszystko. W świecie szerokim echem odbiły się słowa Aung San Suu Kyi, która nawoływała do turystycznego bojkotu Birmy. Noblistka apelowała do cudzoziemców, aby nie odwiedzali jej kraju, ale poczekali na czas, kiedy będzie on wolnym, demokratycznym pań­stwem. Zatem jechać czy nie? Na to pytanie każdy wybierający się w te strony musi sobie odpowie­dzieć sam. Trzeba jednak mieć na uwadze fakt, że duża część pieniędzy, jakie wydaje się w Bir­mie trafia wprost do władz, a co za tym idzie ruch turystyczny przyczynia się do wspierania reżi­mu. Chcąc zatem wyrazić swój sprzeciw wobec polityki wewnętrznej SPDC, podróżnicy starają się zostawić w rządowej kieszeni jak najmniej pieniędzy. Powszechnym zwyczajem jest unikanie opłat za wstęp do rozmaitych obiektów – turyści wymieniają się informacjami na temat tego, kiedy i którędy wejść tak, aby nie płacić. Nikt też nie lata wewnętrznymi rządowymi liniami Myanmar Airways. Czasami lepiej czegoś nie zobaczyć bądź nie zrobić zdjęcia (jak np. na szczycie Mandalay Hill, gdzie pobiera się 300 kyatów za możliwość fotografowania) niż dać zarobić reżimowi choć­by kilka dolarów. Oczywiście nie zawsze jest to możliwe. Niektórych opłat po prostu nie da się uniknąć, jak np. 10 USD za wstęp do strefy arche­ologicznej w Baganie (gdy przybywamy na miej­sce samolotem, opłatę trzeba uiścić jeszcze przed otrzymaniem swojego bagażu).

No więc, czy warto jechać do Birmy? Cóż... kiedy popatrzy się na fascynujące budowle Baga­nu, nie sposób w to wątpić. Stanąwszy na szczycie jednej z nich, możemy się przekonać, jak wiele jest tu zabytków. Świątynie, z których najstarsze pochodzą z XI wieku, rozciągają się aż po hory­zont. Niesamowite wrażenie sprawia też wysoka na 98 metrów pagoda Shwedagon w Yangunie – cała pokryta złotem wygląda z daleka niczym płoną­ca i wznosząca się do nieba wieża. Tak naprawdę nawet niewielkie prowincjonalne miasteczka zaskakują kolorami. Bo Birma to właśnie kraj kolorów – żywych, intensywnych, nasyconych, zadziwiających swą wszechobecnością: czerwo­nymi i różowymi strojami mnichów i mniszek, migotliwymi wnętrzami buddyjskich świątyń czy wreszcie złocącymi się stupami osadzonymi na skalistych brzegach Irawadi.

Birma darem Irawadi

Największa rzeka Birmy (2150 km) wypływa z południowo-wschodniej części Wyżyny Tybe­tańskiej i uchodzi do Morza Andamańskiego. Na jej brzegach od stuleci koncentruje się życie, a jego tryb i tempo prawdopodobnie niewiele się zmieniły w ciągu ostatnich kilku wieków. Połów ryb czy poszukiwanie grudek złota dla wielu ludzi wciąż jest sposobem na przeżycie. Ale rzeka to także możliwość przemieszczania się, bo mimo istnienia dróg lądowych nadal korzysta się tu z transportu rzecznego. Łodzie pasażersko-towarowe wypływają codziennie wcześnie rano, by obsługiwać połączenia na odcinkach Mytkina–Bhamo i Bhamo–Kahta. Podróż trwa około sied­miu godzin. Ile dokładnie? Nikt nie jest w stanie określić. W porze suchej dość częste są bowiem nieplanowane przystanki na mieliźnie – sędziwe, metalowe puszki wypełnione do granic możliwo­ści zwalniają, by po chwili znowu przyspieszyć. Należy więc uzbroić się w cierpliwość.

Pokonywanie wspomnianych odcinków drogą rzeczną jest atrakcją samą w sobie – Irawadi pły­nie przez wyjątkowo malownicze rejony: u brze­gów rozciągają się skały, na których gdzieniegdzie można dostrzec niewielkich rozmiarów stupy. Chcąc wybrać się w taką podróż warto zawczasu zaopatrzyć się w bilet – dotyczy to szczególnie odcinka Bhamo–Katha. Przychodząc wcześ­nie rano na przystań można bowiem usłyszeć, że nie ma już miejsc. Przy odrobinie szczęścia jest szansa, że turystom zostanie złożona „specjalna oferta”. Nam to się właśnie udało, dlatego część podróży odbyliśmy zerkając na rzekę z perspek­tywy... ładowni z czosnkiem. Potem otrzymaliśmy bardziej „prestiżowe” miejsce – na dziobie łodzi. Aż dziw bierze, że kierujący widział cokolwiek zza naszych pleców.

Aby w pełni uzmysłowić sobie, czym dla Birmańczyków jest Irawadi, warto przyjść na jej brzeg o świcie. W czasie, gdy słońce stop­niowo podnosi się znad horyzontu, na brze­gach rzeki zaczyna toczyć się codzienne życie. W Myitkinie całe rodziny przychodzą, aby korzy­stać z dobrodziejstw płynącej wody. Kobiety pio­rą, kucając na drewnianych kładkach, inni myją się, wylewając na siebie całe wiadra. Ludzie siada­ją nad brzegiem, jedzą, część z nich czeka na ma­jącą przypłynąć łódź. Brzeg rzeki to także miejsce  handlu – jak w Bhamo, gdzie tuż obok przystani można kupić miejscowe wyroby. Bo Irawadi to nie tylko rzeka, ale i ważna część życia wielu ludzi. Bez niej ich losy zapewne toczyłyby się inaczej.

Trudno opowiedzieć o Birmie, bo to kraj pełen kontrastów – szokujących różnic między biedny­mi a bogatymi, wrogością wojskowych i ogromną gościnnością zwykłych ludzi, którym tak bardzo zależy, aby o ich ojczyźnie świat wiedział jak najwięcej. Ale to także kraj kolorów, wspaniałych budowli i niezwykłych krajobrazów. Kraj wyjąt­kowy choćby dlatego, że stanowi unikalną moza­ikę kulturową i religijną. Kraj, który mógłby być jednym z dostatniejszych państw regionu.

Czy to kiedyś nastąpi? Patrząc na życie codzienne Myanmaru można w to powątpiewać. Społeczeństwo przez lata odseparowane było od reszty świata, na skutek czego stopniowo zatarło się i uległo zapomnieniu takie pojęcie, jak prawa człowieka. Przedmiotowo traktowani Birmańczycy, odarci z godności, przestali wierzyć w przyszłość. Marzenia o wolnym, demokratycz­nym kraju przetrwały jedynie w głowach nielicz­nych. Marzenia - w Birmie wciąż numer jeden na liście towarów deficytowych.

Źródło: archiwum "Globtrotter"

Tekst: Elżbieta Paszek

 

Zaciekawiła Cię ta historia? Sprawdź nasze wyjazdy

BIRMA